I znowu stopujemy. Nikaragua, najbiedniejszy kraj całego regionu okazuje się rajem dla autostopowiczów takich jak my. Są tu duże stacje wielkich koncernów naftowych i sporo prywatnych pickupów nie pełniących roli taksówek jak to było w Gwatemali. Wychodzimy z miasta na stację i po 20 minutach jedziemy już w stronę Managua. Siedzimy na pace, wieje strasznie bo kierowca mknie niesamowicie szybko. Pokonaliśmy kolejne sto kilometrów. Lądujemy znowu na niezłej stacji. Kolejne 20 minut i dwóch starszych Amerykanów z piękną, młodą dziewczyną zabiera nas do Massayi. Po drodze zatrzymują się na chwilę, żeby coś załatwić, wtedy też zaczynają się nami interesować. Pytają, co zamierzamy tu robić i dają nam wskazówki, co zobaczyć w Kostaryce, gdzie od lat mieszkają.
Map PlaceholderDocieramy w końcu do celu naszej podróży. Masaya miała być drugim najważniejszym miejscem na nikaraguańskim szlaku. Podekscytowani wjeżdżaliśmy więc do tego miasta, słynącego z olbrzymiego targu z lokalnym rękodziełem. Mateo i wiele innych osób mówiło nam, że musimy koniecznie go zobaczyć! Cóż… Masaya okazała się jedną wielką pomyłką… Znaleźliśmy niezbyt przyjemny hotel, pokój przypominał prawdziwą ruderę, na skłotach w fabryce można czasem znaleźć lepsze miejsce do spania. Miasto… nic specjalnego. Parę ulic, żar lejący się z nieba. Zaczepiająca nas banda pijaczków. Piękna laguna na obrzeżach miasta, doprowadzająca nas do szaleństwa, bo ze względu na wysokość i stromość brzegu nie dało się nawet do niej dojść, nie wspominając już o kąpieli.
Bazar… mnóstwo straganów z nikaraguańską ¨Cepelią¨. Zamiast zapowiadanego rzemiosła najwyższych lotów – nijakość i kicz, wyroby nastawione chyba na bogatych turystów, których tutaj jednak ani widu ani słychu… Właściwie to oprócz nas i sprzedawców nie ma tu praktycznie nikogo.
Przechodzimy od niechcenia Masayę. Zaglądamy w biedne zaułki pełne slamsów. Odwiedzamy supermarket, kupujemy wielką torbę pomarańczy za grosze, rzucamy się na łóżka w naszym syfnym pokoju hotelowym, pożeramy owoce starając się bezskutecznie zabić pragnienie. Bierzemy kolejny zimny prysznic, żeby uwolnić się na chwilę od gorąca, lepkości i brudu. Jest niedziela. W mieście chyba fiesta (słyszymy wybuchy petard), my jednak znużeni szybko zapadamy w sen.
O trzeciej w nocy budzą się koguty. Drą się tak głośno, że nie możemy już spać. Masaya. Wielkie rozczarowanie.