Cały następny dzień spędzamy z Fabianem. Nie musi on akurat pracować, 100% swojego czasu poświęca więc nam. Zwiedzamy Riobambę w tempie ekspresowym. Czujemy się wręcz jakbyśmy realizowali jakiś ważny plan – najpierw katedra, później park, przerwa na kanapkę w lokalnym barze (popijaną colitą oczywiście), bazar, kolejny kościół, autobus który obwozi nas po mieście. Fabian jest niesamowity, dosłownie co sekundę pyta nas, czy wszystko o.k. i jak nam się podoba Riomamba, no i żebyśmy rzucili okiem na Chimborazo, bo właśnie wychylił się zza chmur. Chimborazo to wygasły wulkan, najwyższy szczyt Ekwadoru (ponad 6 tys. m.n.p.m.) i co ciekawe jest to szczyt najbardziej odległy od środka Ziemi.
Fabian co chwilę proponuje nam coś do jedzenia, bo oczywiście WSZYSTKIEGO musimy spróbować. Udajemy się na targ, na którym serwowana jest wieprzowina. Po kwadracie ustawione stragany, a na każdym wielki pieczony prosiak, za nim babcia odkrawająca po kawałku – to skórę, to mięso i w odpowiedni sposób to przyrządzająca. Jest to typowe jedzenie Riobamaby. Fabian oczywiście zamawia dla nas sporą porcyjkę. Bardzo dobre, ale jakoś dziwnie się czuję konsumując to przy stoliku, pół metra od świniego ryja…
Po obiedzie jedziemy razem z Fabianem i jego młodszymi synami – Estebanem i Izaakiem poza miasto do Balbanera, zobaczyć najstarszy kościół w kraju. Warto pamiętać, że Riobamba była pierwszym miastem założonym przez Hiszpanów na dzisiejszym terytorium Ekwadoru. Na miejscowym boisku Marcin gra z chłopakami przez godzinę w nogę, a my z Fabianem gawędzimy na ławce.
Wracamy do domu autobusem.Nagle roznosi się przeraźliwy smród. Siedzący obok mnie Esteban rozgląda się i ze znawstwem stwierdza: ¨Aha. Indianie zdejmują buty¨. Śmiejemy się razem, starając się zlokalizować sprawcę tego smrodu. Ale tak naprawdę robi nam się trochę smutno. Dumni potomkowie Indian w dzisiejszych czasach stali się po części synonimem meneli. W miastach widać ich głównie proszących o pieniądze. Do Riobamba przybywają masowo z okolicznych wiosek, ale jak twierdzi żona Fabiana – Maria (kobieta głęboko religijna o wielkim sercu) nie chcą wcale pracować, w większości uzależniają się od dawanej im jałmużny (w Ameryce Łacińskiej ogólnie ludzie chętnie dają pieniądze żebrakom). Maria kila razy proponowała młodym i zdrowym Indiankom, że pozwoli im zarobić w swojej mini-fabryce czekolady. Nie chciały. Od tamtej pory Maria nie daje już pieniędzy. Chociaż Indian jej żal…