Z Masayi chcieliśmy dojechać do Granady, ale szybko zmieniamy plany, kiedy pojawia się stop do miejscowości Rivas, z której szybciutko możemy dostać się do przeprawy statkiem na wyspę Ometepe – kolejny cel naszej podróży. Bez większego żalu decydujemy się olać kolejne miasto (podobno przepiękne) na rzecz spędzenia czasu na łonie natury. Ometepe to największa wyspa w Ameryce Środkowej. Składa się z dwóch części, w centrum każdej znajduje się imponujący wulkan. Jeden jest większy o stromych zboczach, nadal aktywny, drugi mniejszy i śpiący za to z jeziorem we wnętrzu krateru. Tutejszymi krajobrazami zachwycał się ponoć sam Juliusz Verne. My widząc wyspę na razie z oddali również wpadamy w zachwyt.
Po godzinnej podróży statkiem dobijamy do brzegu. Decydujemy się zamieszkać przy miejscowości San Jose del Sur, na plaży Venecia. Wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę. Znajdujemy tam miłe schronisko Chico Largo, przy którym za dolara od łebka możemy się rozbić z namiotem. Po raz pierwszy w tej podróży nie jesteśmy jedynymi kempingującymi. Obok rozbiła się miła para Holendrów.
Idziemy do miasteczka i pytamy się napotkanych ludzi, gdzie tu można coś zjeść. Wskazują nam bar u Marvina, który tak naprawdę jest zwykłym domem bez żadnego szyldu ani osobnej sali dla gości, domem całkiem bogatym jak na miejscowe warunki. Właściciele są bardzo zdziwieni, że zawitali tu turyści, ale chętnie serwują nam kolację. Za olbrzymią porcję fasoli, ryżu, pysznego białego sera, smażonych platanów oraz napój płacimy niewiele ponad dolara. Wracamy do naszego schroniska, by podzielić się z innymi radosną nowiną, że w barze u Marvina można zjeść dobrze, tanio i do tego w miłej atmosferze. Wszyscy z uznaniem kiwają głowami, po czym zamawiają kolację za podwójną cenę w barze dla turystów…
Tak naprawdę, po pobycie na wyspie dochodzimy ostatecznie do wniosku, że większość napotkanych przez nas ¨podróżników¨ żyje w swoim hermetycznym światku, przemieszcza się turystycznymi busami, sypia i jada w hostelach i rozmawia właściwie tylko i wyłącznie z innymi obcokrajowcami. Cóż za wspaniały sposób poznania kraju…
Cóż, wieczór w tym turystycznym gronie i tak jest miły, bo poznajemy zabawnego starszego gościa z Meksyku. Następnego dnia chcemy zobaczyć znajdującą się na wyspie lagunę. Przeprawiamy się przez rzekę, obchodzimy przepiękny porośnięty kwiatami cypelek. Obserwujemy skaczące ponad naszymi głowami małpy. Wynajmujemy w końcu rowery i jedziemy na drugą cześć wyspy zobaczyc plażę Santo Domingo. Zbaczamy z drogi i pakujemy się bezsensownie w jakieś plantacje bananów. Z wielkim trudem się stamtąd wydostajemy, brnąc przez błoto i starając się wyminąć atakujące nas z każdej strony zraszacze. Docieramy w końcu do „laguny”, a właściwie, do niewielkiego oczka wodnego, do którego natychmiast wskakujemy.
Podróż w jedną stronę jest bardzo ciężka, bo droga prowadzi prawie cały czas pod górę. Nasz trud zostaje jednak wynagrodzony, bo z powrotem po prostu zjeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeżdżamy.